Jackson, bo tak miał na imię, był malarzem, przedstawicielem ekspresjonizmu abstrakcyjnego. Urodził się w 1912 roku, a zmarł w wypadku samochodowym w 1956. Gdy patrzy się na jego obrazy, coś w zimnym, czarnym sercu architekta IT drga. Niespiesznie, delikatnie, ale niemożliwie do zignorowania. Uporczywie coś przypomina, coś manifestuje.
Pollock stworzył swój własny styl. Otóż w sposób charakterystyczny kapał i rozpryskiwał farbę o płótno, nazwano to później action paiting – malarstwo gestu. Jego obrazy mają coś z szaleństwa, z otchłani narkotycznego transu, ale w tym samym czasie ma się wrażenie, że jest w nich zamysł, że autor nigdy nie stracił wizji, kontroli nad tym co chciał przedstawić.
Im dłużej wierci się obrazy Pollocka wzrokiem, tym bardziej nasz mózg wpada w jakiś trudny do uchwycenia niepokój połączony z fascynacją. Uczucie, podobne jest do tego, gdy otwieramy dokumentację techniczną infrastruktury IT. Z jednej strony szaleństwo – setki rozpalonych linii lecą od jednej strony kartki do drugiej, tryskają kolorami, których znaczenia nie da się domyślić, schizofrenia połączonych kwadratów, kropek, cylindrów, wymieszana ze sobą jak w garnku z hinduskim żarciem. Tak. To właśnie to uczucie – fascynacja i niepokój. Najciekawsze jest to wówczas, gdy autor takiego dzieła przedstawia Ci je osobiście. Jego pasja w oczach, to zaangażowanie artysty w tworzywo malarskie, ta ideowo-formalna jedność aktu twórczego, zamysłu, materialnej realizacji. Ja zawsze mam lekko spocone ręce, jak słucham i oglądam takie przedstawienie.
Patrzę wówczas na tego cudownego artystę pochłoniętego pasją… i boje się. Boję się, że to co pokazuje – te rozbryzgi farby, ta najbardziej radykalna metoda malarska w architekturze IT, ten naturalizm form prosto z malowideł z groty Altamira, jest faktycznie działającą strukturą. To jest piękne, a zarazem tak niepokojąco prawdopodobne. Przyzwyczailiśmy się bowiem, że infrastruktury IT, ich architektura rozrasta się naturalistycznie. Kolejne jej fragmenty powstają mniej lub bardziej spontanicznie. Na początku jesteśmy w stanie to skoordynować. Później pojawiają się problemy, brak czasu, specyficzne wyzwanie i inne tego typu katalizatory Efektu Pollocka. Nasza zgrabna, nadająca się do narysowania architektura infrastruktury IT wskakuje w bardzo dziwny tryb, jak nowotwór rozsiewa się po ciele, tak w niej rosną to tu, to tam kolejne wyspy funkcyjne, małe stosy technologiczne. Tam przełącznik, tu macierz, tutaj kolejna fabryka SAN. Później zarząd kupuje kolejną spółkę – kolejny strzał na płótno. Dochodzi do takiego momentu, że już nie ogarniamy. Wówczas technologia przychodzi nam z pomocą i na całość tego, co stworzyliśmy przez lata wrzuca kolejne warstw abstrakcji – VLANY, VXLANY, Wolumeny, Agregaty, Wirtalizację, Konteneryzację, Serverless. A rzut naszego środowiska coraz bardziej się zaciera, obraca się przed oczami w diabelskim kołowrocie. Nie da się? Da się! Jeszcze tutaj dorzućmy coś, tam przykryjmy coś, ale prawie nigdy nie zlikwidujmy.
Siadamy potem, zdyszani, pod koniec prac. Patrzymy na nasze dzieło. Później na podłogę zachlapaną farbą, na sufit w kropkach, na odciski butów wszędzie w około. Siedzimy tak i patrzymy jak spollokowaliśmy naszą infrastrukturę. Każdy krok od prostoty nawarstwił się i spiętrzył. Nałożył w kolejnej warstwie. Już nikt nie wie, nikt nie pamięta, co pod tymi wszystkimi warstwami jest, jak to działa, z czego się składa, a niekiedy nawet gdzie się znajduje.
Mimo że piękne są te obrazy, to Efekt Pollocka nie jest dobry, jest straszny. Nawet nie chodzi tu o to, jak taką spollokowaną infrastrukturą zarządzać, jak ją zmieniać czy rozwijać – w niej można się tylko kręcić i rozplątywać. Chodzi tutaj o to, że w tym efekcie najstraszniejsze jest to, jak łatwo można się w nim zatracić i zgubić. Zapomnieć o prostocie, pomknąć to pociągające ekspresjonistyczne szaleństwo… piękne, ale i straszne.
Artykuł opublikowany na łamach IT Professional.